Dobry Film: Nie

no

Za: itpworld.wordpress.com

„No”

Chile, Francja, USA, 2012

reż. P. Larraín, sc. P. Peirano

wyk. G. G. Bernal

1988 to był rok! Tyle się na świecie ważnych rzeczy wydarzyło! Podobno najstarszy orzeł bielik na świecie się urodził w tym roku. Wtedy też weszła w Polsce w życie tzw. ustawa Wilczka-Rakowskiego, która znacząco liberalizowała polską gospodarkę centralnie planowaną. Na świecie też się działo. Ten rok to początek demokratyzacji Chile. Konkretnie – piątego października (równo ćwierć wieku temu!) odbyło się referendum, w którym obywatele mieli się opowiedzieć, czy chcą przedłużenia o kolejne osiem lat prezydentury Augusto Pinocheta. Alternatywą miały by być wolne i demokratyczne wybory. Wynik wyborów nie był oczywisty. Pinochet był paskudnym dyktatorem, szacuje się, że za jego rządów  zaginięło  lub poniosło śmierć ponad 3 tysięcy ludzi. Jednak nie można mu odmówić liberalnych reform gospodarczych, w wyniku których PKB Chile w latach 73-80 wzrosło o 35 proc. (bezrobocie też wzrosło, ale niektórzy na libertariańskiej prawicy mają to tam, gdzie zdrowy rozsądek i serce). Dlatego też opozycja musiała trochę podziałać, żeby wygrać ten plebiscyt decydujący o przyszłości kraju.

Film jest o tyle ciekawy, że wpisuje się w serię DOBRYCH filmów chilijskich, jakie się ostatnio ukazywały. Bez bicia się przyznaję, nie nadążam za wszystkim co się w świecie kina dzieje i póki co zobaczyłem tylko „Nie” na ostatnich T-Mobile Nowych Horyzontach, ale chyba z blogerskiej powinności powienienem polecić to i owo. Komiediodramat „Służąca” (La Nana) Sebastiána Silvy od premiery w 2009 r. zdobył kilka nagród, m. in. na Sundance, a przewodnia piosenka (AyAyAyAy) walczyła o nagrodę na najlepszą nutę w 83. rozdaniu Nagród Akademii. Rok później ukazał się dokument „Nostalgia za światłem” (Nostalgia de la Luz), w którym przyrównano pracę grzebiących w przeszłości gwiazd astronomów do matek, próbujących dowiedzieć się czegoś o losie swoich dzieci, które zaginęły w trakcie rządów Pinocheta (uch, tytuł prawie tak dobry jak pomysł i plakat! – patrz niżej). W 2011 r. hitem była produkcja „Violeta poszła do nieba” (Violeta se fue a los cielos) oparta na historii folkowej artystki Violety Parry. „Violeta…” była chilijskim kandydatem do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny, ale dopiero „Nie” udało się wejść do ścisłego finału i walczyć o Nagrodę Akademii. Wówczas wygrała jednak „Miłość” (Hanekego, a nie Dzierżawskiego czy Tuska!)

Za: icarusfilms.com

Za: icarusfilms.com

Ale do rzeczy. „Nie” ogląda się trochę… nieprzyjemnie. Reżyser wpadł bowiem na banalny w swojej prostocie, a jakże autentyczny i ile dający punktów do artystycznego wyrazu punktów pomysł: film nakręcił w niskiej jakości, wykorzystując Sony 3/4-cale, jakim nagrywano materiał na taśmy. Całość robi wrażenie chilijskiego materiału telewizyjnego z końca lat 80! Niektórzy zwracali jednak uwagę, że właśnie ten zabieg znacząco obniżył jego szansę na zawładnięcie sercami szerszej publiczności. Ja przyznam, nie jestem entuzjastą takich zabiegów i moje przyzwyczajone do wyśrubowanej jakości zarówno w kinie jak i w chacie (no, mamy dobry odbiornik telewizyjny) oko trochę się buntowało. Jednak ostatecznie wczułem się w klimat.

Głównym bohaterem jest René Saavedra (G. G. Bernal), uznany w branży reklamowej fachowiec, który staje po stronie „Nie” i odpowiada za strategię obozu demokratycznego. Zastraszany przez stronę rządową, obawiający się o życie syna oraz targany konfliktem interesów z szefem, który pracuje dla przeciwnego obozu, Saavedra wynosi chilijskie kampanie polityczne na inny poziom, wspinając się na wyżyny kreatywności i tym samym znacząco przyczyniający się do wygrania referendum.

Duże pochwały za „Nie” zebrał właśnie… Bernal. Na festiwalu filmowym w Abu Dhabi w 2012 r. dostał nawet nagrodę za najlepszego aktora! I choć trzeba mu przyznać, że naprawdę stworzył wyrazistą postać, to ja jednak mam wrażenie, iż cały czas czeka on na rolę swojego życia.

W takich filmach jak „Nie” nieco upierdliwe jest to, że znamy zakończenie. Ale pamiętacie jeszcze „Operację Argo” (Argo – fuck yourself!)? Czy nie była to jedna z takich produkcji, która mimo wszystko trzymała w napięciu do samego końca? Oparty na prawdziwej historii (a konkretniej – na nawiązującym do tych wydarzeń nieopublikowanym dramacie „Plebiscyt” (El Plebiscito) Antonio Skármety) „Nie” wcale nie traci na braku punktów za zakończenie. Właściwie taka utrata na samym wstępie możliwości zaskoczenia na koniec filmu (heh, jak zwykle brawo za stylistykę dla autora tego wpisu…) daje zupełnie nowe możliwości, nakazując twórcom skupić się na innych aspektach i gdzie indziej podarować widzowi jakąś niespodziankę. W końcu to ograniczenie pokazuje mistrza, jak to powiedział największy niemiecki romantyk.

Oczywiście, z drugiej strony takie zakończone wielkim happy-endem historie z życia wzięte (najczęściej polityczne) powodują, że łatwo popaść w tani triumfalizm i patetyczne uniesienia. Dlatego „Jobs” był ZŁY i dlatego też boję się tak „Wałęsy” jak i filmu o Mandeli. Jedak żyjący w swoim wciśniętym między wodę, a pozostałe duże kraje Chilijczycy pokazują, że da się zrobić starą kamerą DOBRY film o pięknym wydarzeniu, które spokojnie zasługuje na miano końca dyktatury. Polityka niestety nie jest spektuakularna i nas – Polaków – los okrutnie pokarał, że komunistyczna dyktatura upadała w zaciszu lokalów wyborczych osiem miesięcy później niż w Chile, a nie w takt buldożerów niszczących Mur Berliński (koleżanki z Niemiec trochę się zrzymały, jak im to powiedziałem, ale nie miałem racji?)

Dlatego jak jutro będziecie pić alkohol nie zapomnijcie o Chilczykach. Ich demokracja ma ćwierć wieku, więc… sto lat!